Kiedy była nastolatką zupełnie świadomie weszła w związek na odległość. Dzieliły ich kilometry. Łączyły krótkie chwile. Wspólne momenty, starannie zbierane w tygodnie, miesiące i lata. Czekała, tęskniła. Minuty darmowe liczyła. Po pewnym czasie nawet się zaręczyła. O tym, że obietnica coś zmieni marzyła.
Przestała czekać, bo się zakochała. W wyobrażeniu o wspólnym czasie, o tym, że będzie dla kogoś więcej, niż przerywnikiem w codzienności. Chciała wierzyć, w dotrzymane słowo, osiągane wspólnie cele, powoli spełniane marzenia. Po latach wie, że czasami nadzieja to tylko złudzenia. Znów zaufała w to, że będzie „jakoś”, że stworzą dobrą, wspierającą, bliską, ciepłą relację. Fajny związek, na którym można opierać plany na przyszłość.
Chyba się pomyliła. Wciąż czekała. On nie mógł się dodzwonić, nie wiedział, nie miał czasu, a ona czekała. Na to, aż w końcu się odważy i powie jej, że związek z nią to jednak nie to o czym marzył. Że nie zamierza inwestować czasu, ani pieniędzy, bo już czas jakiś temu się nią zmęczył.
Cóż, naiwność to podobno cecha ludzi młodych. Ona znów była naiwna. Dawała sobie wciskać kit. Może dzięki temu nigdy się nie zestarzeje?