Ktoś mi ostatnio powiedział, że Limonkowe są nudne. To bardzo dobrze. Konstruktywna krytyka, inspiruje przecież do szukania nowych tematów. Limonka lubi eksperymenty wszelkiej maści, więc ten tekst będzie jednym z nich. 1 listopada miał się tu pojawić poruszający i przeładowany wspomnieniami wpis o emocjach. W końcu sama stwierdziła, że nadmiar emocji, wbrew pozorom bardzo szkodzi zdrowiu psychicznemu. Zamiast emocji, będzie więc muzyka.
Sala Kameralna Narodowego Centrum Piosenki Polskiej, to ostatnio dla mnie miejsce doładowania akumulatorów. 2 listopada, w Zaduszki odbył się tam koncert zespołu Lao Che. Tym razem zespół zagrał charytatywnie, na rzecz studenta Instytutu Sztuki. O tym wiedzą wszyscy, nie tylko Opolanie. Nie o tym będę, więc pisać.
Będzie to najbardziej subiektywna recenzja koncertu, jaką kiedykolwiek widziały Internety. Będę porównywała. Kiedy słuchałam ich po raz pierwszy był to zwyczajny rockowo – podobny zespół, z całkiem ciekawym, ale nie wyjątkowym gitarowym brzmieniem. Było interesująco, ale nie na tyle, by wrócić na ten koncert, za czas jakiś, z tym samym zainteresowaniem. Powodem, dla którego wybrałam się, by posłuchać Lao Che, był cel zbiórki pieniędzy. Tymczasem, na scenę wyszła szóstka energetycznych muzyków, którzy umieli wprawić całą widownię, w fantastyczny stan ” rozbujania”. Pod wpływem gitarowego brzmienia, prawie zapomniałam, że miałam być smutna, co w tamtych okolicznościach, było prawie niemożliwe. ” Prawie”, jak się okazało, „robi wielką różnicę”. Oczy zaszkliły mi się tylko na chwilę, gdy przypomniałam sobie, kumpla, dzięki któremu, jakiś czas temu poznałam Lao Che.
On był już tamtego dnia 50 pięter wyżej, stamtąd ten koncert słuchało się na pewno jeszcze lepiej. Ja, natomiast mogłam przez całą noc tłumaczyć, dlaczego tamten wieczór skończył się tak późno. Ten wieczór był tak długi, jak muzycznie doskonały. Kto jeszcze nie był, niech wybierze się na występ Lao Che, na żywo są lepsi niż w radiu.