
Przeczytała gdzieś, że o długie związki trzeba walczyć. Należy dawać kolejne szanse i wybaczać, choć wiemy, że nigdy nie zapomnimy. Podobno przynosi to długowieczne szczęście i dobrostan emocjonalny. Należy łatać dziury i reperować całe nadszarpnięte zaufanie. Trzeba wierzyć, że będzie lepiej i zakładać, że na pewno będzie lepiej, bo przecież po burzy wychodzi słońce, wraca spokój.
Kiedyś zgodziłaby się bezrefleksyjnie. Dziś, myślała o tym tak długo, aż wyrobiła sobie na ten temat własne zdanie. Wiedziała, że szczęście, nie bierze się ze słonia, czterolistnej koniczynki, podkowy, ani nawet, z szeroko pojętej wierności. Bo, co z tego, że całe życie trzymasz jedne dłonie, składasz pocałunki na tylko jednych ustach, poznajesz tajniki rozkoszy w jednych, wybranych przed laty objęciach, jeśli budzisz się z przeświadczeniem, że z zachmurzonego nieba, za moment posypią się przerażające pioruny, a trądzik definiuje Twoją atrakcyjność, w całym nadchodzącym dniu. Tak długo starała się być wierna. Czekała, choć nie za bardzo pamiętała na co. Kochała zdjęcia i tęskniła, za słowami, które dawno już nie mówiły, o niczym dobrym.
Do wszystkiego trzeba dojrzeć. Mając te dwadzieścia kilka lat, dojrzała do tego, że jedyną wiernością, która w życiu jest absolutnie niezbędna, jest wierność samej sobie. Jeśli czekasz na czyjś dotyk, lubisz jego głos, uśmiechasz się, gdy o nim myślisz, to przestaje być ważne, ile dla niego zmieniłaś. Jeśli to on sprawia, że bardziej lubisz wschody słońca, to warto postawić dla niego świat na głowie, bo najważniejsza, z wierności, to wierność samemu sobie.